THE CULT "HIDDEN CITY", 2016.
Odpalcie płytę od numeru 8: „Deeply
Ordered Chaos”. Od słów Jestem Europejczykiem. Niech
przejdą was ciarki. To utwór poświęcony ofiarom masakry w Paryżu,
wyrażający niepokój wobec kondycji współczesnego świata.
A w
ogóle znacie The Cult? Wokalista: Ian Astbury – jeden z
najbardziej charakterystycznych rockowych głosów o głosie jak dzwon, następca Jimmiego
Morrisona (zastępował go zresztą na jednej z tras The Doors).
Najlepsze płyty: „Love”, „Electric”, „Sonic Temple” i
„Ceremony” - to stare dzieje lata 80-te i początek 90-tych. Przeboje: "She Sells Sanctuary", "Love Removal Machine", "Edie (Ciao Baby)"... Dla
mnie to kultowy zespół i świetnie, że przypomniał o sobie. W
tekstach jasny przekaz: Brońcie piękna - w sobie, w świecie.
Dbajcie o swoją duszę, miłość.
Tytuł
płyty został wzięty z inspiracji zachowaniem argentyńskiego
piłkarza Carlosa Tevesa, który po strzelonej bramce zwykł podnosić
koszulkę i pokazywać napis Ukryte miasto. Ciudad
Oculta to nazwa slumsu w Buenos Aires, w którym sportowiec dorastał. Oto
bezbronne serce, spójrzcie skąd jestem.
Znajdziecie
na płycie świetne melodie! Genialny na balangę numer 9 - „Avelanche of
Light”: prawdziwy hymn do miłości: Wiem, że w tym życiu,
wszystko pochodzi od ciebie. Jakaś dzikość unosi ten utwór!
Trochę
wolniejszy, ale świetny jest „Dark Energy” o obronie
prawdziwego uczucia. „No
Love Lost” ma dobry refren, o tym, że gdy serce straci się wiarę, miłość zamienia się w nienawiść, strach w krew i kurz na
grobie.
Musi się spodobać nr 5 - „Bird
of Paradise”. Wokalista śpiewa tu swoją charakterystyczną
manierą, jeden z wersów wyśpiewuje jakby miał zapchany nos.
Dzieli się z nami obawami: czy będzie nam dany raj?
Tytułowy
„Hidden City” zaczyna się „elektrycznym” riffem,
motorycznym beatem i zaczepką wokalisty: Hey... Świetne
intro! Nie umiem oprzeć się skojarzeniom do The Doors, a więc
wyobrażam sobie hybrydę Iana Astbury'ego i Jima Morrisona, jak narzeka
na bankructwo obecnej generacji, wieszczy jej koniec i namawia do
opamiętania. Suniemy szybkim motocyklem, zderzenie jest kwestią
czasu.
Robi
wrażenie „G O A T” - Narastający, brutalny, wzbierający krew w
żyłach. ... W teledysku widzimy gościa przygotowującego się do
bycia najlepszym na świecie. „In
Blood” jest w porządku: dramatyczny, wizyjny (a wizje te
krwawe...). W balladzie „Lillies” Astbury sprzedaje nam receptę jak żyć, żeby być szczęśliwym. Jest tu
mocarny refren o tym, że mamy wszystko do stracenia i o
zamienianiu siniaków w wino.
Nie
wszystkie kompozycje są wybitne. Nijaki, choć przyjemnie
gra tu gitara, a wokalista robi co może, jest „Dance The Night” o
tańczeniu boso. Zdecydowanie
słabsza jest końcówka albumu: „Heathen” momentami
przypominający Sisters of Mercy z „Vision Thing”, ale potem już zwyczajnie nudny. Podobnie jak ostatni „Sound And Fury”
zbyt ckliwy... Już lepiej pomijać ten utwór i zacząć bronić piękna. Już czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz