Po absolutnie świetnych płytach: "Polor", "Ladinola", "Marginal", po obejrzanych dwóch koncertach, wziąłem "Mozaikę" w ciemno, będąc pewnym, że zapętlę. No i nie pomyliłem się, jedne numery częściej, drugie rzadziej, ale album robi "bum!".
W oceanie blichtru, drętwej pozy i pop-papki artysta Pablopavo jest samotną wyspą - dla mnie prawdziwy i jedyny. Wcześniej tylko Art.Budyń - grał w jego lidze. Zdążyłem nawet o tym napisać piosenkę, ale wobec śmierci Jacka Szymkiewicza vel Budynia, nie umiem jeszcze zdecydować się na jej publikację.
Które więc utwory grają pod czaszką?
Najczęściej - "Nie ma tematu" - Pablopavo tu próbuje czegoś w rodzaju rapu, na tle perkusji podaje swoje frazy jak zaklęcia. Gorzko od nieszczęść, słodko od przegryzania warg.
"Więcej tabletek niż dobrych dni / od startu do mety wpław przez czarne sny". Piosenka ze zmęczeń i upokorzeń z czasu zamknięcia covidowego, gdzie pomoc dostali, ci do dostali, a pozostali musieli sobie radzić. Turpiczny refren: "Nie ma tematu, nie ma dramatu, tu" - brzmi jakby opatrzność odmawiała swych względów. Można żuć smutek świetnej melodii i cedzić zwątpienie: "Bajki mówią się same / no bo do kogo masz krzyknąć przez noc/ Fajki i ptasie mleczko na zmianę / to co trzyma Słońce, to jest ktoś czy coś?".
Drugie miejsce - "Odtąd", które zaczyna się jakbym miał naście lat i słuchał "Kiss Me Kiss Me Kiss Me" The Curów. Tekst poety Marcina Sendeckiego - zmieszany z owym Kjurem - "robi robotę": "Odtąd dotąd jest życie na wskroś...", "Nuże, podajcie mi zbroję i usadźcie na burcie, / a najmłodsze niech policzy do trzech" brzmią jakby ktoś pilnie potrzebował ratunku, ewakuacji lub chociaż odpoczynku.
Wesoła pieśń "Pszczoły i wróble" o wiosennym odzyskiwaniu nadziei i pląsach wśród kwitnących krzewów. W lirycznym uniesieniu i wyznaniu miłości Pablopavo zbliża się do Kultowego "Do Ani". Piosenka ma swój urok i zagłusza tym urokiem wszystkie przekleństwa, zasypuje doły. "Ale nagle znowu jest maj, ale nagle słońce na twarz".
Cudne, singlowe "Prowadzimy czynności" brzmią jak zapewnianie siebie, że wszystko jeszcze jest w porządku, choć świat, który się znało się rozsypuje się i znika. Nazwy firm "Aldi Biedronka Żabka Carrefour Tesco Rossmann" brzmią jak imiona najeźdźców z kosmosu. I choć mają dobre intencje, tratują, to co było cenne. Ach, te imaginacje: "Czekam na tramwaj ten, żadna piętnaście", "kanar ma czarny płaszcz jak Bem", i te zwątpienia "Dla nowych bohaterów tłem", "Jestem tak zwany człowiek zwykły / Już nawykły, że nie pykły modlitwy / Moje Litwy, ojczyzny moje, zabudował deweloper / Nic nie zostało, tyle co w głowie, / tyle moje, tyle mojego / Tam gdzie ognisko, dziś osiedle, nie dla każdego...".
"I tylko" choć jest pełne wyrzutów do świata i obserwacji nieuchronnego końca i dość brutalnych fraz: "poranki zagięte jak hak", "szybko za winklem zniknąć jak sen", jest pieśnią o wyparciu się beznadziei.
Chwacko brzmi pieśń "Liczone kroki", w której to do głosu dochodzi drugi wokalista Earl Jacob. Zapada w głowę wers "To jest o nas, no bo o kim" - wkłada do świadomości to, że my jesteśmy głównymi bohaterami swojego filmu.
"Chodźmy w noc" ma trochę smętny refren, ale najpierw jest lirycznie. Autor przedstawia się czule jako golem: "dranie jak ja, się rankiem rozwiewają".
"Jesień" w zwrotce to trochę taki strumień świadomości: od strachu o swoje zdrowie, przez opis swojej psyche - "nudzą mnie kliki" i wkurw na durnotę świata: "celebryty w tele / brzęczą jak ważki"...
W refrenie jest o porach roku, co przypomina świetny numer "o wyłażeniu na zielone" z płyty "Polor" - choć tym razem jest taka obserwacja: "jesień to pora roku przegranych / jesień jest nasza jest deszcz"... Numer zyskuje wybitny powab dzięki zaśpiewom Earla Jacoba.
"Obrączki" w swej opowieści o prawdziwym losie - są równie dobre jak "Wenecja" (znów wspominam "Polor" - widocznie to bardzo dobra płyta). Są tu wersy-sztosy: "patrzą na siebie przez sklep, jakby nie kręcił się tłum / ona na ekran co chwila patrzy / taka robota - ludzie jak szary szum" i powracający refren - "daj mi tę noc - śpiewa, ktoś z głośnika pod sufitem / potem reklama sera ze stockowym bitem"...
Przedostatnie jest "Widmo" - wizualizuję sobie w tej piosence Pablopavo jako Becka (tego geniusza od piosenki "Loser") w kowbojskim kapeluszu i teatralnych pozach.
"Daj mi jeden tu oddech" - niezła coda, coś o zrzucaniu masek antycovidowych, a w "O Panie!" tym razem słyszę Spiętego (*po namyśle - zapomniałem o Spiętym ogłaszając Pablopavo samotną wyspą). No i jest to modlitwa, która tym razem musi pyknąć!
Przeczytaj też moje recenzje wcześniejszych płyt Pablopavo:
Kleszcz wygooglał mi się jakiś czas temu, przypadkowo. To pseudonim Łukasza Stępnia - rapera z Tarnowskich Gór. I fajnie - pomyślałem.
Jego piosenka "Mówili mi" spodobała mi się od razu. Wyjątkowy teledysk z małym chłopcem "uczącym się życia" to idealna rzecz na pierwsze poznanie z artystą, którego nie tylko wyróżniał image - pomalowana twarz, ale przede wszystkim szybki świetny sposób rapowania.
Potem był teledysk "Czary mary" z dziewczyną straszoną przez dżentelmena w garniaku. Te ujęcia z prześladowcą kroczącym wśród paproci albo z dziewczyną, która jest pociągana za sznurki jak marionetka - uznałem za majstersztyk. A potem pojawiał się Kleszcz z koszmaru, gdzieś pod ziemią, w podświadomości.
I tak powoli, powolutku z ciekawostki: makijaż, szybka gadka, szaleństwo - stał się moim ulubionym wykonawcą.
Gdzieś w sierpniu 2019 - zdaję się, zakupiłem "Czerń i biel" i okazało się, że są tam świetne teksty, genialne rymy. Że płynie to, szalone, a celne i świadome swojej mocy.
Potem na płycie "Cyrk na Qłq (z 2017)" dostrzegłem wszechstronność rapera, otwarcie na różne style. Lubię tam refren jak Ars Poetica: "Tu za zakrętem - 4 ściany wyobraźni / Oczy zamykam i jestem / Tu, za zakrętem od szarej barwy świata / Obracam się na pięcie".
Na płycie "Yram Yracz" nagranej ze Stachem - zwrócił mą uwagę wyrzut do ludzkości w utworze "Proces": "Bóg się zastanawia co się stało / Dał wam wolną wolę, / a was wszystkich tu pojebało / Jezu, Ty też na to patrzysz / Dzisiaj już drugi raz nie wszedłbyś na krzyż" (utwór "Proces").
Wybitną wrażliwość (nie, nie przeszkadza mi autotune) dostrzegłem w piosence "Nieczystość" (Kleszcz x Opał ft. Vix.N) - tak pięknego wyznania miłości nie słyszałem w rapie: "Brudne serce, ale czyste intencje. / Zanim lustro pęknie wyleję na nie chemię / I przetrę brudy, wyczyszczę smugi, jak sumienie. / Takiego weź mnie w góry, jak fresh perfumy na twoim ciele."
No i wypada wspomnieć o przebojowej płycie ARKanoid - Abradaba, Rahima i Kleszcza. Kleszcz z całej zacnej trójki, jest dla mnie najbardziej oryginalny, szalony i prawdziwy.
Jaki jest jego nowy materiał - dziwnie zatytułowany "Nie ma płyta"?
Zaczyna się od agresywnego chorego brzmienia - w końcu to piosenka o opętaniu. Opętaniu dźwiękiem, obłędzie wywołanym przez niskie brzmienia basów. Tymczasem to zmyłka - pomysł na płytę był taki, by odbić się od tych chorych rzeczy, zmyć makijaż.
I drugi utwór przynosi niesamowity oddech. Oto raper znany z wariactw śpiewa o swoim synu. Śpiewa o "wiązce światła, która wpada przez dziurkę od klucza". "Zły - ja", który dotąd pożerał dobrego - ogarnia się, odnajduje i realizuje.
Jeśli słyszę, a słyszę, że ktoś nie lubi rapu - rozumiem. Połowa rapowych piosenek to wulgarny, głupi przekaz, wręcz promocja zła, złego gustu i mentalnej pustki. I można się tym zrazić. Ale posłuchajcie bez uprzedzeń rapu Kleszcza. To ferwor, żywioł, puls. To żyje, to się kręci i nakręca!
"Jeśli uczucia to pogoda, to ja mam zimę w sobie / Lód, lód, mrozy srogie" - takie wyznanie godne poety przeklętego, przełamane zostaje wyznaniem odnalezienia sensu: "Dziś wpuszczam wiosnę dzięki tobie". Tak, to piosenka o byciu mężczyzną, odpowiedzialnym ojcem. O tym śpiewać - o sensie, o cudzie. I wmawiać sobie siłę. Utwór "Biel duszy mej" to rap-poezja, wzrusz, piękno i dobro.
Przeskakuję na numer 7. "Idzie burza" to jakaś wiwisekcja związku, który potrzebuje ratunku. Rozkmina pełna świadomości, że można/trzeba wyleźć z deprechy: "Może jest tak, że / Problem ten wielki nosi moje imię / Może jest tak, że / Pomyliłem życie z dobrym filmem w kinie / Może, a może nie, nie jestem pewien / Moim kompasem jest światło na niebie / Widzę tam ciebie, widzę tam siebie"... Dobry, wciągający numer!
9 - "Jestem tu" - to podniosły hymn. Strumień świadomości i przeskoki umysłu. Pełne sprzeczności myśli wrażliwca kochającego życie i wiecznie się dołującego. Pisany na wysokiej strunie, bez obaw o zbyt osobisty ton. "Spisuję smutki, które wysłucha mikrofon". Raper i jego poetycka robota: "Cisza, nie podchodź, nie dotykaj / Znikam, a jakby jestem, bo mnie słychać", jego huśtawka nastrojów "Jestem euforią, tą co unosi wysoko w niebo / Złą depresją, która każe skręcać w drzewo", jego epifania - świadomość swej wyjątkowości i wyjątkowości swojego losu. To jest tak udane, że śpiewając zacząłem przekręcać tekst, jakbym złośliwie dorysowywał wąsy Mona Lisie: "Jestem błędem, jestem węglem, jestem wodą" przeinaczam sobie na "Jestem palmą, jestem szajbą, jestem sodą".
Ta płyta to świadoma rezygnacja ze swojego psycho-stylu inspirowanego Kalibrem 44: "psycho-styl dziś zostaje w szafie / On i potwory i Kleszcz chory / No bo mam dwie strony i tak potrafię". Tak jak polubiłem piosenkę Kękę o pisaniu tekstu przez syna (np. "Awdgb"), tak i tu kręci mnie pochwała ojcowskiego szczęścia: "małych rzeczy szukam / Bo to one cieszą japę pomyśl, słuchaj".
Zwrota śpiewana przez znaną prezenterkę z Polsatu - Paulinę Sykut-Jeżynę w "Niebo istnieje" i jej refren, to radiowy pop. I niechby był grany w radiach. Niechby sączyły się rap-przykazania: "Zamknij oczy, synu, rymuj, wtedy kiedy nie ma rymu / Czaruj, buduj, świat kombinuj / Szukaj szansy, łap pięć minut" i "Świat to jest enigma, łam fizyki prawa aby wygrać / Wokół tyle jest przycisków, naciskaj wszystkie / Realizuj wizję, wygrywaj misję."
Warto posłuchać historii z dzieciństwa: "Mały Klesiu majka miał". Jest pełna fraz "po bandzie", pełna humoru, z surrealistycznym teledyskiem z krową. Lubię frazki: "mówię do nich głośne ameryckie fuck", "nie mogę Dawid, nie mogę tego tu zostawić". Świetne są wyznania o zeszycie z rymami do nieba i zdjęciami min Eminema.
Kończąca płytę "Baba Jaga Flow" to czyste wariactwo i głupawka (znów wiejskie klimaty w teledysku, coś jakby "Rolnik szuka rozumu"). Czego tu nie ma? Na pewno jest bekanie (to od tego, że zjadło się całą rap-scenę)i na pewno nie ma rapera Łony, bo nie odebrał telefonu (bał się, że znowu Bóg do niego dzwoni).
Fajny, pozytywny przekaz ma utwór w duecie z Sidneyem Polakiem (bardzo lubię jego płyty: tę z "Chomiczówką" i "Cyfrowy styl życia"). "Wygrałem ten challenge" - śpiewa o spełnieniu marzeń w postaci własnego domu i posiadania rodziny. Jakież to piękne i normalne, opiewać takie pragnienia, a "Zbuduję namdom" brzmi jak jakiś neologizm u Mirona Białoszewskiego.
"Demon" - wydawał mi się z początku techno-głupawką, ale polubiłem ten "tłusty bit". Sprawdza się do szalonych wygibasów. Można? A pewno, że można! Rozśmieszyła mnie pojechana fraza o tym, by "być wolny jak ptak... ekshibicjonisty".
Jeszcze niezły jest "Straszak Sam" - o potrzebie wyciszenia się i odizolowania. Rzadziej słucham "Szukam siebie" z fajnymi szybkimi frazami i "Lampy Alladyna". W każdym razie - kibicuję artyście, który zasługuje na popularność. Warto zakleszczyć w odtwarzaczu. Kleszczmy rękoma do dobrych bitów!
MUZYKA KOŃCA LATA, "Prywatny Ciechocinek", Thin Man, 2021.
Zostałem zauroczony. To piękna płyta. Jak z rzutnika wyświetla mi różne przezrocza. Siedzę w zadumie albo tańcuję.
Po pierwsze przywołuje wspomnienia młodości. Wędrówki bez GPS-a, piękno i dobro tamtych naiwnych czasów. Życia bez Fejsa i Insta, które ryją psychikę. Jeszcze te wspomnienia gdzieś się tlą, zapisane na VHS-ach, na czarno-białych zdjęciach...
Po drugie - Muzyka Końca Lata to taki klasyczny niszowy twórca. Nagi - pokazuje nam swoje uczucia, bez filtrów, ściemniań. Bez machiny promocyjnej, menadżerów. Jasne, że podziwiam piękne teledyski za miliony, ale jak sobie uświadamiam ile "ludziów" przy nich majstrowało, to czasem wydaje mi się to obrzydliwe. Sztukę lubię pojmować jako wypowiedź intymną. Wypowiedź, w której czuć przyspieszony oddech, bicie serca, puls. Te wszystkie promocje, bilbordy i inne tego typu działania, czynią ze sztuki produkt. Z metką, z kodem kreskowym. Powstaje takie brrr-coś, sztuczne jak manekin, wydmuszka.
A słuchając płyty "Prywatny Ciechocinek" odczuwam pełną empatię z twórcą. Żywym twórcą, a nie produktem.
Muzyka Końca Lata - to zespół, który działa od dawna. Lider - Bartosz Chmielewski. Swego czasu ciepło wyrażał się o nim Dunin-Wąsowicz na łamach pisma "Lampa", pamiętam. Zespół niszowy. Z Mińska Mazowieckiego. Moje aktualne odkrycie.
Pierwsze skojarzenie - wczesny Happysad (taki, który grał kiedyś na Lumumbowie przed Kultem). Drugie skojarzenie - Komety (zespół Lesława), który uwielbiam - pamiętam pogo w Domu Literatury w Łodzi. Trzecie skojarzenie - zespół Kobiety z hitem "Si Si Marcello". Piosenki o uczuciach. Jakie to inne od masówy, w której maczo opiewa swoje ego, swoje podboje. Jakie to inne od sztuki pojmowanej dziś jak obscena. Jakie to inne od sztuki, która jak Putin przekracza granice.
Bliskie mi są już pierwsze słowa tej płyty. Zapis załamki. Zwątpienie twórcy. "Nie napiszę już piosenki, pomyślałem tuż przed snem / Tyle jest muzyki, nie ma komu słuchać jej / Już nie będę gwiazdą rocka, nie, nie dla mnie listy szczyt / Można już odetchnąć, koniec z nagrywaniem płyt".
A no tak, bo potrzeba obcowania ze sztuką została zdegradowana i ośmieszona. Spotifaje podają nam tysiące plików na tacy. Algorytm Netfliksa sam wybiera filmy. Gotowa papka wylewa się z dozownika wprost do gardła gęsi. Komu potrzebna dodatkowa dawka - od niszowego twórcy?
Czy to wina systemu nauczania - konieczność odpytania (no i sprawdzenie, czy zgadza się to z kluczem odpowiedzi) z kolejnego starożytnego, średniowiecznego, romantycznego, pozytywistycznego, młodopolskiego itd., utworu, wywołuje u sporej części młodego pokolenia, wstręt do emocjonalnego wgłębiania się w tekst? Nie wiem - może trochę też, może to, że świat się zmienia? Wszystko jest bardziej giga i miga - jak śpiewał Janerka, a zapotrzebowanie na obcowanie ze sztuką jest szczątkowe. Koncerny wiedzą na jakich strunach grać, by zainteresować odbiorcę. By go nakarmić i zamulić. Nietopowy artysta jest w swojej niszy skazany na osuwisko i to się nazywa abrazja.
Muzyka Końca Lata to muzyka bezpretensjonalna. Głos męski - to głos marzyciela, czułego faceta. Plus głos żeński współtworzący piękne harmonie wokalne. Atmosfera wakacji, radosnego pląsu, odpoczynku ze szkłem w ręce, prywatki.
Pieśń "W Boule gram" szkicuje nam portret mężczyzny - oto optymista, aktywny sportowo, zmieniający pracę - ceniący sobie jej komfort ("Już zmieniłem szefów trzech, byli dziwni strzygli brew, pili krew"), przeżywający romanse ("Chociaż długo byłem sam, teraz fajną pannę mam"), dużo czytający ("Książki, płyty to nasz skarb, starczy nam na wiele lat, czasu szmat")...
Najlepszy na płycie "Naucz się być sam" z genialnymi klaskami, rozwalił mnie konstatacją, by zaakceptować swoje wyobcowanie. Rozrywkowy teledysk wskazywał mi na przeżycia jakiegoś - przepraszam za mocne słowo - przegrywa. Widziałem go w śmiesznych gaciach jak macha lekkimi sztangielkami - co wywołało politowanie. Każdy kolejny kadr - facet łazi z sukienką na wieszaku, wywołał - znowu - raczej poczucie żenady. Ale pod koniec, gdy tańczy na koncercie to już współodczuwam jego ból. I jeśli rozkminić to inaczej, i za żałosne uznać potrzebę uznania, potrzebę lajka, pogłaskania po głowie przez kogoś - to utwór rośnie, rośnie! Właśnie takiego potrzebowałem!
Zresztą muzycznie on jest przegenialny. Czuję tu jakieś echo przebojowości zespołu Air, piękna jest ta narastająca coda. Oto prosta piosenka - wyprowadzacz z manowców poszukiwania podziwu.
"Silent Disco w Pogłosie" to świetny instrumental. Tajemniczy Don Pedro skrada się pomiędzy kwartałami ulic. I wychyla się, raz na jakiś czas, na jedną karambę.
"Prywatny Ciechocinek" to lajtowa piosenka, która wyświetla mi drogę między Wetliną, a Ustrzykami. Autor opiewa swoje własne uroczysko nad jeziorem, ale każdy sobie wyświetli tu swój własny chill-out. "Będę gotował barszcz" - brzmi jak postanowienie poprawy na spowiedzi. Artykułuje się tu proste czynności zerujące licznik i potrzebę samotności. Jest też kapka o wegetarianizmie ("cieciorkę, kapustę czy szczaw?"), w taki sposób, że nawet jak ktoś lubi mięsiwo, uśmiechnie się.
"Wniebowzięci" to miejsce na wokalne szaleństwo kobiecego głosu. Żaden wypełniacz - piękny utwór do wielokrotnego odsłuchu.
"Żyjmy" przekonuje słusznie, by kombinować, walczyć, nie bać się ryzyka.
"Myślówa" oprócz pięknego tytułu, zasysa nas w jakieś mroki. Robi się dżdżysto jak w Seattle, gitarka tak łka, że zespół Mad Season mi się zwizualizował.
"Globus" to instrukcja obsługi doła: "Oto ręka, oto nos, resetuję w sobie BIOS". I znów jest miejsce na fajne psychodeliczne rzężenia.
Kolejny instrumental brzmi jak Ennio Morricone na Mazurach. To musiało powstać gdzieś na huśtawce w kształcie konia, koło Ełku, w gminie Stare Juchy - toż to ja tam na koloniach byłem!
Wyznania prawiczka z frazą "Pusta chata, ja i Dead Can Dance" wylewają nam na niebo gwiazdozbiory i ryski po meteorach. A refren "Weź mnie w cień" każe nam wziąć te piosenki we własny prywatny odtwarzacz. By wzruszyć się, zobaczyć w sobie choćby cień dawnego młodzieniaszka, poczuć meszek nad wargą.
Paweł Biliński "Bezsynność", Fundacja Duży Format, Warszawa 2021
Oto strofy o żałobie. Takie, które wytrącają nas z codziennego komfortu podwójnego espresso, ciepłego fotela i kontemplowania cudu życia. Bo oto przyszła śmierć i zabrała jakikolwiek sens. Zrobiła koniec świata.
Każdy czytał utkane z rozpaczy "Treny" Kochanowskiego - "Pełno nas, a jakoby nikogo nie było", albo Baczyńskiego: "Las nocą rośnie. Otchłań otwiera / usta ogromne, chłonie i ssie. / To tak jak dziecko kiedy umiera / i tak jak ojciec, który żyć musi. / Przeszli, przepadli; dym tylko dusi / i krzyk wysoki we mgle, we mgle." I to są też takie wiersze, które wywloką na bezdroże, prosto w bezradność.
„Na co komu czyjaś trauma?” - takie pytanie może zadać ktoś kąśliwy, któremu obca empatia. Może po to, by modlitwy, które wznosimy, były gorliwsze? Przeczytaj o bólu. On istnieje i błagaj, by podobny cię ominął. Żyj, promieniej, nie trap się z powodu pękniętego paznokcia.
Syn. Krew z krwi. Wyczekany, kochany. Miał na imię Andrzej i 24 lata. Był m.in. malarzem-samoukiem (w książce możemy zobaczyć jego prace plastyczne), był poetą, czasami raperem, animatorem kultury. Jak pogodzić się z losem, który go zabrał? Ojciec próbuje żyć z dziurą w sercu. Ułożył proste wersy o dużej sile oddziaływania. Opisał swą miłość i odczuwanie wielkiej pustki. Dzięki tym wierszom, ci, którzy przesadzili w pretensjach, oczekiwaniach, własnych projekcjach i wizualizacjach, mogą sobie uświadomić, co jest najważniejsze.
Czytając czuję się jakbym rozchylał trzciny, którymi zarosło czyste jezioro. Rozmywa się jasny widok. Przecież sam napisałem książkę, której nadałem tytuły podrozdziałów: "drzewo, dom, syn", a tu czytam: "ściąłem drzewo / pochowałem syna // tylko dom jeszcze stoi".
A tu: "kamizelka ratunkowa nie ocali mnie od życia".
Czytam o odbiciu się z własną poezją od machiny Biura Literackiego: "ministerstwo dobrych wierszy / odrzuciło zgłoszenie (...) radzą spróbować znowu / za jakiś czas / po śmierci / a jeszcze lepiej - wcale". Każda z tych fraz godzi celnie i trafia.
"Padałby czarny deszcz / ptaki zatrzymałyby się w locie // a tu (...) w mieszkaniu sieć WiFi / nadal rozsyła swoją nazwę: Amnesty Internet / hasło: zuziajestsuper" - tu się popłakałem, i pomyślałem, że żaden film nie umiałby mnie tak przekłuć, żadna piosenka Radiohead.
"Nie machaj do mnie z okna / (...) wraz ze mną przyjechała rozpacz" - pisze Biliński – przejmująco; o zapachu (świetny wiersz "czterdzieści stopni"), o zmarnowanych przedmiotach.
Odrętwiały ojciec pyta "czy to już naprawdę wszystko" w tonie Świetlickiego z "Korespondencji pośmiertnej "albo udziela rad jak płakać - "można ocierać łzy nad arkuszem Excela". Przeinacza modlitwę ("jam jest pan ból twój..."), odwraca "wiarę, miłość i nadzieję" na "miejsca, przedmioty, zapach". Cieszy go neologizm, który wymyślił kiedyś syn, ciągle próbuje pokochać "puste miejsca po nim", widzi go w słowach.
To są proste frazy bez górnolotnych metafor. Właśnie taka forma, najlepiej uświadamia tragizm sytuacji autora, np. w wierszu zaczynającym się od "ładna dziewczyno z Kłodzka / poznana kiedyś nad morzem / co u ciebie słychać", gdy czytamy jego krótkie wyznanie.
Najmocniejszy jest wiersz "koniec sierpnia" - przeczytajcie, koniecznie na głos i usłyszcie swój złamany głos. Kurtyny zapadają. A teraz doceń, że zapalają się światła i możesz wstać.
Artysta Budyń jest dla mnie pozytywnym wariatem - serce na wierzchu, głos jak dzwon, śpiewanie całym sobą, taniec i fruwanie nad publiką. Na koncertach chce wyleźć z siebie, odlatuje na jakieś orbity niedostępne innym. Oto świrnięta płyta, taka, jaką potrzebuję na czas pandemii, do wywalenia języka w stronę chorego świata.
Zaczyna się od utworu, którym można zaspokoić pragnienie jednocześnie krztusząc się prawie do uduszenia.
("Przeminie wszystko / tusk i kaczyński / i ulży wszystkim", "za sto lat nie będzie nikogo / kto słucha tej piosenki / kto szczerzy zęby warczy / lub wdzięczy dźwięki / umrzemy w pizdu / i bogu dzięki"). Pieśń "Czas" rozprawia się z ludzkim konsumpcjonizmem i jej głupim przeświadczeniem o wielkości. Te obrazki wyludnionych miejskich przestrzeni na teledysku - chwytają za szyję i każą się ogarnąć. Dostajemy po oczach zabijanymi taśmowo zwierzętami, tresurą zwierząt. Puste korty tenisowe, poczekalnie na lotnisku, baseny, puste ruchome schody, wywołują przeświadczenie, że "ludzkość dostała, o co się prosiła". Otwarty na oścież wychodek i syf złomowisk, a potem ta blond grzywa konia i wielki jaszczur wpatrzony w przestwór czasu. Ciary i załamka. Ten tekst momentami patetyczny, momentami prześmiewczy ("wiary w niewiary w boga / ta żabka dalej i ten carrefour bliski"), doprawiony do smaku wulgaryzmami, naprawdę wstrząsa, a przy cytacie z Turnaua staję się lepszy i obiecuję poprawę, płaczę i cieszę się z cudu-życia.
Tekst oswaja śmierć, ból i przemijanie, każe się zmierzyć z cierpieniem. Zostawia mgłę przeświadczenia, że z covidowej pustki i izolacji, coś mądrego wyniknie, że nawet w beznadziei jest nadzieja.
To jak Budyń śpiewa, jak szepcze, cedzi słowa, jak akcentuje, jest znakomite. Muzycznie - pyszne, rytm kołysze i koi. Można zanurzać się po wielokroć, jak w świętej wodzie.
"Mówisz" to piosenka zamulonego, którego ratuje miłość. Człowiek przytłoczony, włóczony końmi, rozdeptany i przygwożdżony, który nie ma już nic do powiedzenia światu, nagle cedzi słowa podziwu do swojej wybranki: "jesteś ładna, jesteś fajna, jesteś zajebista".
"Grawitacja" to piękne apostrofy, egzaltowane westchnienia zakochanego - trochę napalonego, trochę zniecierpliwionego. Ach, jak przemawia do wyobraźni - szalik z kaszmiru i moherowe ponczo. Ach, westchnienia do kwiatka, wrzucanie monety uznania! Pięknie to powymyślane! Pięknie zaśpiewane! Tak trzeba kochać!
"Kiedyś" jest równie popisowy. Piękny pomysł na tekst, ze słowem "kiedyś" (ech, od razu mi się kojarzy Tom Waits wyciągający swoje "Somedays, somewhere") rozciągniętym między czasem przeszłym, a przyszłym, z wnioskiem: "w zasadzie teraz to kiedyś już"... Te wyciągane wysokie dźwięki każą nam tańczyć na paluszkach, wdzięczyć się do świata w dziękczynnym miłosnym pląsie.
"O smokach" koi flecikiem, bajkowym klimatem. "Mamy te kilka sekund bo w okamgnieniu wszystko się zmieni". "Latanie na smokach, duchach rzek i jezior" jest w zasięgu ręki. Piękne kojące "trąbowe dżezy", polecam się poddać im bez reszty, "bez ochraniaczy i podopiecznych".
"Wianki" - pean o krzątaniu się po kuchni z własną żoną. Budyń osiąga wyżyny żarliwości tańcząc o poranku. Jest w tej piosence więcej prawdziwej miłości niż we wszystkich "Always Love You" Whitney Houston. W tekście topole, ślimaki i gęsie skórki - "porzuć strach na falującej wodzie / rób czego chcesz / tak chce topola / kochaj rób co chcesz / i tylko kochaj".
Rockowe, jakby RedHoci nażarli się szpinaku, "Geniusze" zadziwiają połamanym refrenem. Jest szaleństwo, jest machanie długimi rękawami!
Przekonująco brzmi pieśń o wyrzeczeniu się ciśnienia: "Będę nie wierzyć" na przyczajonym rytmie i kosmicznej gitarce: "Niewiary gorejącej naręcze sam sobie wręczę".
"Ej" to radosny tan, hymn do życia, na przekór temu co oczy widzą. Wzywanie sił witalnych i życiodajnych: "Erekcjo ejakulacjo prokreacjo!"
Numer 10 - artysta wzdycha do szklanki whisky jak do żony (coś jak pastisz piosenki Dżemu). Pijackie wzdychy, pełne halucynacji i suchego gardła, z fajną wstawką chórku a la Pogodno: "i co ja robię?". Z kulminacją spokoju, odlotu, snu po Labelu-5.
"Dzikie sady" to wyśpiewana tęsknota za dzieciństwem z kluczem na szyi, za wakacjami na wsi. Kto ma słodkie dzieciństwo w pamięci, śni je, za nic ma połyskującą bylejakość dorosłości. "Szliśmy przez dzikie sady i morze nawłoci".
I jeszcze jedna pościelówka na koniec, "wpis na forum >>piękna i bestia<<".
Wziąć tę płytę, wcisnąć play i zwariować, unieść się w miłość, widzieć jak łuska smoków lśni w słońcu. I lekko zmrużyć oczy.
Przyszłość pokaże nam ząbki? A któż, by chciał jej dzisiaj śpiewać laurki? Trzeba grać gorzkie piosenki, wizje końca. Setki artystów tłoczą się na rogach ulic, wrzeszcząc: "apokalipsa! koniec świata! żegnajcie się z nadzieją!" i sprzedają swoje klocki i kredki. Poza tym jak mówił Świetlicki: "smutne piosenki lepiej się sprzedają". Przyszłość ma gryźć! Najlepiej szarpać jak pitbull.
Piosenka pierwsza zatem obwieszcza koniec miłości, "bo miłość to piekło". Złamana piosenka - łkający Wilson w stylu Thoma Yorka. I nagle, bach. Koniec pieśni, koniec balu.
Lecimy z tą dystopią, z chorą diagnozą i wizją. "Self" jest o samouwielbieniu, o byciu pieprzonym klaunem. Ma niezły teledysk ze zmianami twarzy. Jaźń kocha tylko siebie i swój obraz w lustrze i w mediach społecznościowych. Egoiści i introwertycy, wycofańcy, płochliwi krótkowidze, złamani i przeświadczeni o rychłym końcu - kuśtykający w katastrofę. Śledzący swój profil, liczący wyświetlenia i lajki. Oto my, cała ludzkość, zdewastowana przez "internety", "instagramy" i "netflixy".
"Król Duch" - King Ghost", w którym wielkie wrażenie robi bajkowy falset - jest dziwną historią, z tajemniczymi zaklęciami (no właśnie, co to jest skaoka?). Na teledysku bohater po zażyciu tabletki unosi się i świat wydaje mu się piękny, a zorze polarne boskie. Niestety jego lot ku byciu Bogiem, kończy się zjazdem i bolesnym upadkiem. Na szczęście wśród przepięknych falsetów śpiewających Alleluję, przychodzi spokój i ukojenie. Utwór ma mocarne brzmienie. Zapewnia mistyczne katharsis i potrafi unieść.
"12 Things I Forgot" przypomina brzmieniem i nastrojem - "Jupiter", przebój zespołu Blackfield, który Steven tworzył z izraelskim kompozytorem Awiwem Gefenem. Nostalgiczny hicior - może zbyt gładki? może zbyt popowy? Wilson wypomina sobie, że zapomniał, kim był, i że tylko grymasi i narzeka.
"Eminent Sleave", w którym słychać to, za co kocha się późny Pink Floyd, no i świetną szaloną gitarę (programowo na albumie zignorowaną). Utwór ma niezły bit, bas i zapadające w pamięć chórki sławiące jakiegoś gogusia, który ma nas w garści; gogusia, który powie żarcik i oddamy mu całą naszą kasę. Bo rządzą światem szuje, grube ryby, cyniczne, zdemoralizowane i grzeszne.
"Man of The People" ma spokojny klimat. Ciekawie przetworzony jest głos Wilsona. Smutek bije z gorzkich słów o odtrąceniu.
Wydaje mi się, że "Personal Shopper" jest najciekawszy na płycie. Ta ostra krytyka bycia zakupoholikiem, ma przebojową, nowoczesną formę. "Kupuj dla komfortu, kup dla kopniaków ; Kupuj i kupuj, aż do wymiocin (...), Kupuj gówno, o którym nigdy nie wiedziałeś, że ci go brak". Świetny pomysł, by to Elton John (totalnie uzależniony od gadżetów, które musi mieć) czytał listę absurdalnych rzeczy w promocji: "Mydło z pyłem wulkanicznym", "Słuchawki wyciszające" itd... Jeszcze lepszy, by na tej liście znalazły się "wersje deluxe albumów" - piękna autoironia Wilsona. Tak. Ten utwór, w połączeniu z surrealistycznym teledyskiem (krok głównego bohatera - rządzi!) jest majstersztykiem.
Z lekka dyskotekowy "Follower" o obsesji bycia w mediach społecznościowych, ma podobny power. To tu pada zdanko o tym, że przyszłość gryzie.
Krótki "Count of Unease" zwalnia tempo. Przypomina nieśpieszne, wyciszone płyty Talk Talk.
Mnie ta płyta przekonała. Jest nowoczesna, pełna smaczków. Wilson odszedł od progresywnego rocka w stronę brzmień elektronicznych. Po wielu miesiącach słuchania płyta wciąż mnie intryguje i wciąż nie umiem jej odłożyć na półkę. Czekam na nowe wcielenie Stevena, ponoć tym razem z Porcupine Tree.
AGNELLUS - "KOCHAM, WIĘC JESTEM", Stowarzyszenie Obszary Kultury, 2021
Gdy zabrzmiały pierwsze takty "Mimo wszystko chcemy się bawić. Może świat potrwa do jutra.", poczułem, że moje nogi tupią, a jego świata już nie ma. I, że śmiesznie żałosne są nasze dzisiejsze smutki. Nasza depresja to Raczki Elbląskie. Żyjemy w dobrych czasach dostatku.
Lutek Orenbach był dziewiętnastoletnim młodzieńcem z Tomaszowa, zakochanym w gdańszczance Edith, którą poznał w Bydgoszczy. Tymczasem wybuchła wojna i młodym zostało pisać do siebie listy. Stąd wzięte są teksty piosenek na płycie.
Lutek, jak 15 tysięcy innych Żydów, trafił do tomaszowskiego getta. Być w getcie - w wojennym potrzasku, a robić teatr, rysować karykatury (okładkę płyty zdobią karykatury członków zespołu, zrobione w jego stylu) i żyć romansem na odległość! I wierzyć w miłość. Tak trzeba być człowiekiem! Jaka czułość, jaka wrażliwość kipi w jego słowach!
Ulica Zgorzelicka 15 - pusty plac, naprzeciwko jest tam nowy blok mieszkalny, ulica Lewa 8, czasem przejeżdżam tędy z pracy. Tu żył Lutek, mój ziom z Tomaszowa, który "sens swojego życia widział tylko w miłości i sztuce". To wzrusza i buduje. Moim zdaniem zasługuje na pamięć wszystkich tomaszowian. Wielka chwała Justynie Biernat z fundacji "Pasaże Pamięci" za opublikowanie znalezionych w Waszyngtonie listów.
Łódzki zespół Agnellus grał w gatunku "poetycki rock" wykorzystując wiersze Leśmiana, Tuwima, Wojaczka albo Białoszewskiego... Słuchając wcześniej ich piosenek czułem, że potrzebują jeszcze czegoś, co podniesie ich przekaz poziom wyżej! I jest! Ten autentyzm słów, powyjmowanych z listów pisanych z getta, czyni przekaz wyraźniejszym, wyjątkowym! O ile odkrycie tekstów Stanisława Staszewskiego przez Kazika na płytach "Tata Kazika" pozwalało nam odkrywać specyficzną rzeczywistość PRL-u, tu wchodzimy w świat młodego zakochanego chłopaka, pełnego nadziei wśród beznadziei wojny.
I to muzycznie jest arcypiękne! Typowo rockowy skład (gitara - Daniel Machoś) plus klawisze i puzon. To wokalnie jest mistrzowskie. Agnieszka dysponuje charakterystycznym głosem. W najlepszym na płycie "Kocham" śpiewa genialnie - raz surowo i mocno, raz delikatnie, i to daje efekt - powstał utwór, który brzmi jak hymn, pean ku czci miłości. Choćby i świat trafił szlag, właśnie próżnię rozświetliło światło!
Utwór doskonały. Z pięknym basowym intro. Z długimi plamami klawiszy budzącymi dalekie skojarzenie ze "Streets of Filadelfia" Bruce'a Springsteena. Narastający z każdym słowem.
Zaczynający się piękną frustratynką: "Co ja robię, nic kompletnie nic. Bąki zbijam, czas marnuję, wiersze recytuję. Wódkę piję. Wódkę, likier, wino, koniak, alasz... Palę dużo papierosów, kaszlę, strasznie kaszlę..."
Doświadczamy zwątpienia i totalnego zgniotu duszy ("Marzę, dużo marzę, a nic nie myślę. Czekam, czekam, ale nic nie wyczekam"), później słyszymy szyderstwo z siebie przy "Rosnę, jestem coraz starszy i coraz większy idiota", a potem kulminacja - trzykrotne "Kocham" - takie "Kocham", które zmienia głos i świat.
Utwór nr 2 - "Pragnienie" to kreskowanie czarną grubą krechą białej kartki papieru. Agnieszka wspina się tu wokalnie wysoko, jak na palce. Jakby ponad podłość świata - "Radość poszła gdzieś do diabła."
Tak dużo jest piosenek o deszczu, że już zobojętniałem na tę metaforę smutku, a tu słuchając piosenki nr 3 przemokłem. Bezradnością, piętnem, biedą, jednym tylko zdaniem: "piękno - tylko w książkach". A potem jeszcze jednym: "Dopóki człowiek o kim myśleć ma, dopóty sens w tym życiu jest." Obracajmy to zdanie w palcach, rozcierajmy je.
"Fantazja" jest trochę z innej bajki. Radość w męskim głosie Daniela Machosia i dźwięk akordeonu - ciekawie przenosi nas w inny świat. Porusza (wobec śmierci, która rzeczywiście przyszła) absurd frazeologii "zatracenia się na śmierć". Podobnie się czuję przy słowach "Jak fantazją jest to, że zaraz przyjdziesz, powiesz parę słów.". Taką pustkę-"puchę" i rozpacz, poczułem kiedyś przy tekście Nosowskiej "Dosyć poważnie" ("Wczoraj znów płakałam / Że nie umiem na skrzypcach grać / I że wszyscy umrzemy, wszyscy").
"Fantazja II" zaczyna się pięknie funkującym basem à la RHChP (świetna robota Tomasza Kowalskiego), puzonem à la Kult z "Taty Kazika"(Grzegorz Rogala - respect!) i świetnym - oryginalnie! - wokalem Agnieszki. Jesteśmy wysoko, chichoczemy, by dostać najczarniejszą czerń i szpilę: "Będzie już zawsze Tomaszów", która kłuje mnie - z wiadomych powodów - mocno.
Następny utwór - lekka piosnka z pianinkiem, w jakimś przedwojennym stylu, przynosi np. takie zdanie: "Niczem się już nie przejmuję - jest za dużo smutnych rzeczy - kroczę sobie wesoło po ulicy i uśmiecham się w duszy."
W "Płaczu I" jest zwątpienie, w "Future" jakbyś czytali czyjś ostatni list, pełny wyrzutów: "Nie warto żyć." i "W pewnych chwilach przeczuwam, widzę jutro. Ciemne czarne jutro.". Są niskie dźwięki kontrabasu i wypowiedziany po francusku strach, w obcym języku, by brzmiał jeszcze bardziej obco.
"Amo ergo sum" jest pełny radości. Na domowym teledysku tańczą dzieci i trudno nie poddać się urokowi tego przekazu. "Bo ja sens mojego życia widzę tylko w miłości i w sztuce", genialne "piszę jakieś epistoły, pełne sentymentu, jakieś gwiazdy, Venusy." A Edith - imię wybranki serce, wpada w łacińską sentencję.
Patetyczny "Płacz II" brzmi jak z zaświatów.
Na koniec - "Gdzie jesteś", który przypomina utwory zespołu Firebirds - (z charakternym wokalem Joanny Prykowskiej). Idealne zakończenie: liryczny refren, błaganie, by zdarzył się cud, prośba o niemożliwe: "Przyjdź na jeden wieczór - będzie trochę poezji... Poezji...".
Gdy w podpisach pod piosenkami widzę adnotacje np. "Tomaszów Maz. 16.2.1940", w wyobraźni wjeżdżam na wiadukt nad S8 tuż przed wsią Niebrów, gdzie mam widok na moje rodzinne miasto, z wieżą telewizyjną, wieżą kościoła, blokami... i mażę się. Rozmazany próbuję na nowo być wyraźny.
MICHAŁ DOMAGALSKI "za lasem/", SPP Oddział w Łodzi / Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2021.
Suburbanizacja prosiła się o książkę. Oto Zalasewo -
wieś pod Poznaniem, która wsią jest tylko z nazwy. Miejska wieś. Zamiast „chat
rzędem na piaszczystych wzgórkach” jak u Kasprowicza - Żabka,
asfaltowe rondo i biegacze. Nowoczesna zabudowa z widokiem na łany i
kłosy.
W
lekkiej luźnej formie Domagalski podaje słowa
mieszkańca bloku na wsi. A te notatki,
refleksje, którym nadano formę wierszy bez tytułów, są
zastanawiająco gorzkie. Wszędzie jakoweś fata zamiast
rzeki miodu. Piętno zamiast piękna.
Pisane
jest to ze swadą, zmyślnie, niby żartobliwie, ale na serio.
„Chcę, żeby widzieli, że mnie stać” prawi posiadacz i
chce się chichotać „z kasków w oczojebnych kolorach”,
albo „nie jest różowo – nie licząc ścian dziewczyńskich
pokojów”.
Przez
ścianę u sąsiada słychać mord, a więc tło nie jest wymarzone.
Czy to przez to nie chce się włączyć tryb szczęścia? Zamiast
tego wciąż działa tryb „neowieśniak” w dodatku
„pozbawiony roli” (tu podwójne znaczenie słowa „rola”),
„postwieśniak”, który „obrasta w tłuszcz
przedmiotów”.
Zwiedzamy
osiedle w rytmie bicia się w pierś przy „mea culpa”. Tu, gdzie
rządzi zły konsumpcjonizm, tu, gdzie ciąży bolesna świadomość
tego, że w posiadaniu jest zło, a w dodatku to posiadanie na krechę
jest. Bo ciąży kredyt, „Ten kredyt”.
Oto
nieswoi „uchodźcy z małych miast” okupują Zalasewo. Czują
smród wiejskich szamb, widzą autochtonicznych meneli i izolują się na
placach zabaw, w mieszkaniach na dwa zamki. Kawosze, pijący kawę z
nowoczesnych ekspresów, mają rozterki, bo nie umieją tej kawy
osłodzić: „pijemy kawę zamkniętą w kapsułki, więzioną z
daleka, zza gór tylu, zza wód tylu, że trudno uwierzyć w
istnienie tych miejsc”. I szare to wszystko, domy „sadzone
w poprzek. Szeregi szare jak człowiek”. Niby wszystko
roście – ponad sto firm! - lecz wszystko roście oprócz serca,
bo wszędzie „pozory domów, domy pozorów”. Wizualizacja kapuścianych głów. Kiedyś "Księga ubogich", a dziś "ubodzy duchem", żyjący zakupami albo YouTubem, Facebookiem.
Tej
rzeczywistości należy się wulgaryzm, więc „i na Zalasewie
można już wjebać kebaba”.
I
śmieszne jest to, że tu gdzie kiedyś był sad, dziś można kupić
syrop wiśniowy ze śladowymi ilościami owoców oraz orzechów
arachidowych, że zamiast kluczy żurawi, są mieszkania pod klucz.
Autor
zdaje się być cyniczny w sprawach miłości i wiary. Sens życia
wklęsł i z tej kotliny teraz genialnie puentuje: „Nie przyjeżdżaj.
(…) Nie dotarliśmy do niczego, co byłoby czymś bardziej. Mniej
więcej jeszcze sześć lasów. Góry i morza.” Śmieje się z
nazw ulic, które są tylko projekcją: „Świat przedstawiony,
został poprzestawiany.” i ze swojej erotycznej przygody z udostępnianiem
ekranu. Dreszcz, który przechodzi przy sugestii podobieństw do
Auschwitz, jest bolesny: „Staramy się wierzyć w posiadanie,
samochody w dieslu, PKB, pracę przez dekady (...)”
Te
historie, które skądś znam, bo sam mieszkam w Zaborowie, co brzmi jak
Zalasewo, przypadek? Zalasewo może być metaforą każdego przedmieścia. Koniecznie więc,
przeczytajcie, o tym, co za rogiem, zachęcam.
Marzena Orczyk-Wiczkowska "Ranne pieśni", Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2020.
Są wiersze, które szukają poklasku.
Występują w imieniu. I wierzy się czasem takim wierszom, choć
widzi się autora spragnionego spiżu lub chociaż splendoru. Przyznam, że częściej urzekają mnie
wiersze intymne, prywatne, własne, które na nic wielkim
zbiorowościom, a potrzebne są człowiekowi szukającemu sposobu na uporządkowanie świata.
Wiersze z „Rannych pieśni” są jak
muzyka grana dla wtajemniczonych w jakimś ustronnym pięknym
miejscu, do którego nie trafia się przypadkowo. Wyobrażam sobie,
że to nie stadion, lecz sala koncertowa z dobrą akustyką. Ten
koncert grany jest - tak jak tytuły rozdziałów – najpierw w „con
tristezza”(przetłumaczę: „ze smutkiem”), potem w „allegro,
ma non troppo” (umiarkowanie szybko), potem przechodzi w „tenuto”
(wytrzymując) i kończy się „delicato” (delikatnie). Wszystko z
inspiracji spojrzeniem przez ramię, na dzieciństwo, młodość oraz
z perspektywy spełnionej dorosłości i dojrzałości życiowej.
Tytułowa gra słowem „ranne”
sugeruje ranę, i jest tu dół, ale nie - chwalmy Pana! - żadnych
egzaltacji, najwyżej złość, że wszystko na opak - taka rozumna złość.
Muzyka! Ona najlepiej tłumaczy świat!
Dlatego piękna jest - taka w sedno - fraza: „lód skuł nasze
serca, lecz nie dosięgnął ust // więc śpiewaj, nie ustawaj.”
(Thom Yorke w „No Surprises”mi się wyświetlił). Bo czy w
muzyce (życiu) chodzi o to, kto szybciej, kto głośniej? („a
może to cichsze jest niż oddech, bledsze niż śnieg?”). A
może dopiero jakaś utrata otwiera nam wrażliwość? („wykreśl
wszystkie czasowniki, rzeczowniki, / przymiotniki, zaimki, / całą
zbędną resztę. /niech płyną wolno / migotliwe ławice - /
kropki, wykrzykniki, / znaki zapytania.”; „gdy wody opadły, /
wziął te drzwi i wsadził w ziemię. / teraz tu jest mój dom, mój
kościół. / ponoć nadal śpiewa / i przestać nie może. / da pan
wiarę, / panie?”).
Ta muzyczna
fiksacja mi odpowiada. Czytam/słucham i rozumiem: „śpiewam
/ kołysanki i obracam zimne słowa w czerwiec.”
Majstersztykiem
jest wiersz „tango mnemosyne” o historii stworzenia jako o
koncercie, w którym pękają struny. To nie jest wesoły wiersz,
pełno w nim grozy: „kiedy trzasnęła czwarta struna, piąte
królestwo / przejęło władzę. nastała histeria las rąk w górze.
/ w rękach noże, karabiny. nad głowami / sztandary i rozkazy.
panie proszą panów. / proszę państwa do gazu.”
Podoba mi się to,
jak z „przeżytego” poetka tworzy tkankę wiersza. Nie ma tu
żadnych banialuk, tylko słowa takie jak „sól, śnieg, spazm”,
które znaczą własne przejścia. Rozczarowanie znane mi z
piosenki Budka Suflera „To nie tak miało być”, tutaj ma taki
wyraz: „język drętwieje od znaczeń zabeczkowanych / dawno
temu, za lasami, za górami powolnego / rozkładu. jeden mały łyk,
jeden kiszony ogórek / – tyle zostało. a tak wielkie były
zmyślenia, / zmierzchy, bóle, miłości, nakładane jak tipsy, /
cięte na słowa, wrzucane w coraz cichszą ciszę.” Pisze więc wobec swobodnego dryfu i
szarzyzny.
Udane są w "Rannych pieśniach" opisy
podziałów w społeczeństwie: „papier, kredę i trias? Tu i
teraz jest tam, w okienku telewizora, / gestem kciuka obdarza,
odbiera i dzieli” i to, jak los i przypadek dzieli i rządzi
naszymi sprawami (wiersz „holy casino”). Wybija się też świadomość własnego farta (wiersz „pętla”: „pukamy i
zostaje nam otworzone”).
Marzena
Orczyk-Wiczkowska umie być zarówno lakoniczna jak chiński mędrzec: „pod każdym drzewem śpi
robak. pod każdym drzewem leży owoc. staram się pamiętać.” i spiętrzać własne wspomnienia jak w wierszu
„terapie”.
Świetnie, że w
„rew/play” wspominając licealne czasy i dawne
przeboje, używa czasu teraźniejszego. Ten taniec z "Dirty Dancing" trwa - choć teraz nad przepaścią - „z piskiem opon skręcamy
w mercy street. Co nas nie zabije, będzie czekać w ukryciu (...)”.
Interesujące zdało
mi się wykorzystanie w kilku wierszach róży, mgły i motyla –
klisz z pozoru ogranych przez tysiące poetów (plus przywołanie
Rilke'ego).
Obrachunkowy ton:
„tak mijają lata. dni wpuszczone w tygodnie / jak koszula w
dżinsy.”, „kiedyś stanę się naturaleza muerta” jest
gorzki, ale wizja potopu: „nad wieżą kościoła przepływa
statek” wydaje się tylko sennym koszmarem.
W wierszu „gołota
przegrywa” jest bolesna świadomość klęski. Bo tak: „tracisz
siły, miasta w tobie przesuwają się, gps zawodzi.” A jeszcze bardziej boli w wierszu „pangea proxima”, gdy patrzymy na historie
świata z perspektywy śniadania: „ledwie wczoraj miała miejsce
zagłada notozaurów, dzisiaj – gorąca kawa, rogalik i kosmos,
obserwowany z balkonu przez starą lornetkę.” Poeta jest
bajkopisarzem, „wojny, miłości zastygają warstwa po
warstwie”, kontynenty dryfują, a wiersz, muzyka, śpiew jak
brzęk kosmicznej, jednodniowej jętki, jak tytuł starego przeboju Europe.
Jedziemy pociągiem,
„nasze twarze jak hologram, nakładany na krajobraz.” i to
ma sens.
Beck to dla mnie gość. Marudzi coś tą swoją manierą, jakby go zęby bolały. Kreuje się w teledyskach na kowboja wyciętego z komiksu o dzikim zachodzie. Gdy jego "Loser", leciał co godzinę w MTV nie pomyślałem nawet, choć piosenka zacna, że będę go słuchał 27 lat później z taką atencją.
Jego płyty podzieliłbym na "odjechane", np. "Odelay" czy "Midnite Voltures" - pozlepiane przez geniusza-wariata muzyczne kolaże i "spokojne". W tych "spokojnych" np. na "Mutations", "Sea Change" czy "Morning Phase" jawi mi się jako bard-mistrz ktoś w stylu Boba Dylana. "Hyperspace" jest jakimś złotym środkiem.
Płyta zaczyna się spokojnie od intymnego wyznania - są jakieś klawiszowe plamy w stylu kultowej płyty Air "Moon Safari", które wywołują lekką konfuzję. Ale od drugiej piosenki ("Uneventful days") gada już w spodziewanym języku nowoczesnego popu. Czuć, że maczali tu palce pewnie jacyś spece w białych garniturach i cadillacach. Ten utwór lśni. Smutkiem ("Uneventful days"), bo niebo się zepsuło, i rozstaniem. Beck międli "I know, i know, i know, i know", jakby cała wiedza, zdała się niczym wobec nieodwzajemnionego uczucia.
Utwór o zobaczeniu błyskawicy ("Saw Lighting"), przypomina światowy hicior "Happy" z 2013 roku - pomagał w jego napisaniu rzeczony Pharrell Williams. Autorowi objawił się Pan wśród błyskawic, niczym Zacheuszowi na sykomorze. Tak! Te wszystkie potopy, zwiastuny końca antropocenu, doły i nosy na kwintę można pokonać! Tylko więcej wiary, mniej syczenia! Jakaż tu radość w tym "Hi hi hi i ha ha ha", jakaś wielka chwalba! Daję się unosić tej melodii, daję się jej powalić na ziemię, a poziomki kiełkują na moich śladach. Gospel, panie!
"Die Waiting" zaczyna się jak jakiś U2. Beck wyznaje miłość, bezradność, wierność, sypią się ziarna ryżu, serpentyny skręcają. Wizualizuję sobie jak trzyma rękę na sercu i śpiewa ten swój wdzięczny pean wśród kwiatów magnolii.
W "Chemistry" wyśpiewuje, że jest ujarany uczuciem, gada w jakimś dziwnym języku: "Whoa-whoa-whoa, whoa-whoa-whoa". I piękne to jak bieganie po rzepaku, niezwykłe jak wynalezienie jakiegoś nowego pierwiastka chemicznego. Beck odkrywa Amerykę, wysyła wszystkich do liceum z rozszerzoną chemią. I ja też tam chcę, chcę umieć cedzić te magiczne formuły!
W "See Through" Beck przedawkował wokoder, rozmodlił się. Piękny jest spokój tej piosenki, pokora i pragnienie.
Tytułowa piosenka podobnie. Jak modlitwa, jak medytacja.
W "Stratospere" możemy polewitować gdzieś wysoko, a w "Dark Places" Beck rozpracowuje odejście ukochanej, jakby sklejał rozbite naczynie. "Star" fajnie uspokaja .
No i wreszcie jest pieśń brzmiąca jak jakiś nostalgiczny hymn za czasem młodości "Everlasting Nothing", bez zbędnego dźwięku, z mnóstwem smaczków, z wzruszającym teledyskiem, w którym ludzie odnajdują coś w bagażniku - coś co może być nadzieją. Bo bez nadziei jesteśmy beznadziejni!
Krzysztof Kleszcz (ur. 1974) – poeta i autor projektu "Wiersze z bitem" (dostępnego na YouTube). Nagrodzony w konkursie „Poemat Czterech Kultur” (2017), wyróżniony w konkursie „Złoty Środek Poezji” na debiut poetycki (2009). Autor książek poetyckich: "Ę" (2008), "Przecieki z góry"(2012) i "Pański płaszcz" (2016), wydanych przez Wydawnictwo Kwadratura w Łodzi. Mieszka pod Tomaszowem Maz.
Przez ponad 3 lata był to blog Krzysztofa Kleszcza i Piotra Gajdy. 1 lutego 2012 r. Piotr Gajda zrezygnował z jego współprowadzenia i przeprowadził się do "Hostelu".